niedziela, 1 stycznia 2017

CNOTY - część pierwsza: Niewiara

Z bezpiecznych szkolnych murów jej rzeczywistość przeniosła się do parszywie wyglądającego pokoju na Grimmauld Place. Kiedy po raz pierwszy przeszła - a właściwie przeleciała - przez wystający próg, miała ochotę odnaleźć w sobie krople lub dwie impertynencji i powiedzieć, że nie będzie chować się w bezpiecznej kryjówce - zakurzonej klatce dla ptaków - jako trofeum jeszcze niewygranego starcia. Wojna na dobre rozpętała się jakiś miesiąc wcześniej, a Hermionę zagubioną pomiędzy walką na życie i śmierć, zdawały się po kolei opuszczać podstawowe cząstki jej duszy. Otrzymując zamienniki, które pomagały stanąć na nogach kolejnego dnia. Upartość w niej rosła, niepokój zanikał, bezmyślna gryfońska odwaga przeżywała rozkwit, współczucie próbowała stłumić, strach prawie zniknął.

Byli oni - drużyna światła pełna ideałów, z misją, wartościami, którymi szczycili się dobrzy ludzie i banda świętoszkowatych popaprańców, idąca ślepo za ślepym człowiekiem.

I ona. Stojąca po właściwej stronie razem ze swoimi przyjaciółmi i sumieniem. Ona, która walczyła o prawo do bycia czarownicą, o magiczną krew, z którą przyszła na świat, o swoje przekonania. O siebie.

Podłoga w jej pokoju trzeszczała złowieszczo od samego dotyku kurzu. Początkowo, rozdrapana czasem tapeta, skrzypiące łóżko i ciemność, rozgoszczona w wyjątkowo niepokojący sposób, wręcz siłą wyrzucały ją za drzwi, aby zajęła się czymś bardziej pożytecznym. Nie miała czasu na oddychanie, więc rozpacz z tego powodu najwyraźniej zgubiła gdzieś pomiędzy znalezieniem martwego ciała Nevilla, a odkryciem zapasów alkoholu - głównie czerwonego wina - w skrytce pod czternastą deską podłogową (licząc od okna). Stare, dobre, mugolskie wino, które potrafiło zamazać chociaż na chwilę przerażająco krwisty obraz wojny.

Stopniowo, półmrok pomieszczenia przestawał być aż tak niepokojący. Wieczorami, kiedy księżyc malował na meblach i ścianach bladoniebieski strach, mogła podejrzewać, że szafa za chwilę rzuci się na nią z nożem, ale nawet jeśli miałaby zginąć tak niepotecyko - to rzeczywiste potwory, szalejące za drzwiami wzbudzały w niej prawdziwe obawy.

Już nie udawała silnej lwicy, na której wrażenia nie robiły trupy odpoczywające u stóp drzwi wejściowych. Była nią. Kolejne zgupione w feforze walki krople krwi przestały być ujmą na honorze; blizny po jednej, drugiej, trzeciej, czterdziestej dziewiątej ranie zaczęły tworzyć na jej ciele wytrawne wzory. To wszystko sprawiało, że gdy zmęczenie atakowało nawet jej paznokcie, częściej zasypiała nad kubkiem kawy w kuchni niż własnym, nieprzytulnym łóżku. A wojna nadal trwała i kiedy rzucała kolejnym zaklęciem, inne omijając, pod koniec dnia nie miało znaczenia jak zaśnie, jeżeli rano się obudzi.

                                                                                ...

Była połowa maja.

Hermiona sądziła, że powoli traci zmysły. Noc nie przynosiła ze sobą kojącego snu, jedynie serię bolesnych koszmarów o mdłej przeszłości i bezbarwnej przyszłości. Słońce poranka zaczęło być obietnicą bez pokrycia - może uda się przeżyć kolejny dzień? Nad każdym współmieszkańcem widziała widmo nadchodzącej śmierci. Niewiele w końcu brakowało, żeby na zawsze stracić oddech. Zaledwie ruch nadgarstkiem. I dwa słowa.

Krążyła wśród ludzi - swoich przyjaciół - jak ćma. Od jednego punktu światła do drugiego, ale w końcu zaczeły one gasnąć. Jedno, po drugim. Puf. I trzymała za rękę zimną Lunę. Bang. Cho powiesiła się na klamce od drzwi. Trzask. Ledwo odratowali Ginny. Błysk. Harry i Ron, próbujący odnaleźć się w tej samej rzeczywistości po swojemu, omijali ją.

Ich koszmary były przecież równie straszne.

Była połowa naprawdę okropnego maja.

Grupa śmierciożerców dla zabawy wtargnęła na teren szpitala polowego, przy okazji w ramach komicznego żartu, mordując kilkanaście osób. Litry krwi zostały przelane po obu stronach - czysta, wymieszana z brudną wsiąkała w ziemię.

Kurz po walce opadł, razem ze świadomością, że po raz pierwszy z jej różdżki wystrzelił promień koloru nadziei, zwiastujący śmierć. I trafił.

Odebrała życie. Prawdopodobnie miało znaczenie, że chwile wcześniej zakapturzona postać, którą zabiła podcięła gardło Padmy, a różdżkę wycelowała w bezbronne dziecko. Miało, prawda? Musiało mieć.

Próbując wrócić do reszty, wśród łąki martwych ciał, zwróciła uwagę na jednego pokiereszowanego człowieka. Krew sączyła się leniwie pomiędzy otwartymi ranami, spośród których kości prześwitywały przez mięśnie. Skóra trupa prawdopodobnie była blada, ale krew, błoto i strzępki ubrań oblepiły go w nową szatę. Twarz miał zwróconą ku dołowi, ale te jasne, niemal białe włosy poznałaby wszędzie. Stanęła nad ciałem Malfoy’a, autentycznie smutna. Był małą, chodzącą kanalią obdartą z sumienia, taktu i szacunku. Ale plotki rozchodziły się szybko. Ta w szczególności - bezapelacyjnie zdumiewająca - tożsamość jednego z szpiegów. Prawdziwa, czy nie, robiła wrażenie.

Jednak akurat w tamtym momencie, to nie miało znaczenia. Leżał pod jej nogami martwy, pozbawiony możliwości udowodnienia swojej wartości, wybrania właściwej strony. Mogła zaoferować mu jedynie łzy, więc upadła na kolana. Szloch Hermiony ginął w koncercie innych nieszczęść i rozpaczy - matek, trzymających swoje dzieci; przyjaciół ściskających przyjaciół; ludzi przerażonych widokiem realnego koszmaru.

Spytana dużo później przez Harrego, dlaczego ugięły się pod nią nogi akurat nad nim, odpowiedziała, że wszyscy płakali, ona też miała prawo.

Ogrom tego wszystkiego - smutku, walki, śmierci - był za ciężki. Zapłakała nie tylko nad jego utraconą duszą, ale też nad swoją zbrukaną niewinnością, całą resztą bezsensownych ofiar tej wojny, nad tym co się wydarzyło i miało zdarzyć.

I wtedy usłyszała jęk bólu.

                                                                        …


Przez pewien czas Draco wciąż pozostawał martwy dla świata. Ukryty w pokoju Hermiony stał się jej osobistym więźniem-pacjentem, torturowanym przez ziołowe specyfiki i jej delikatne dłonie. Rany go paliły, wzrok czasem płatał figle. Długo nie mógł samodzielnie wstać z łóżka.

Jeszcze dłużej nikt mu nie ufał.

Porażająca inteligencja, spryt i odwaga dawały Granger przewagę jako stuprocentowo skutecznego członka zakonu. Wykorzystując swoje umiejętności w odrobinę mniej szlachetnym celu niż zabawa w wojnę, ustaliła kilka faktów, które później pozwolą na walkę z krzywymi spojrzeniami współmieszkańców, kiedy pomagała podnosić mu się z łóżka; kiedy zamiast wykłócać się o najdrobniejsze szczegóły nowego planu, cicho z nim rozmawiała; kiedy pomagała umarłemu wracać do żywych.

Dowiedziała się, że narażając jedyną osobę na ziemi, którą szczerze kochał, trzy razy przekazał zakonowi informacje, które przeważyły szalę zwycięstwa; że regularnie odwiedzał lochy Malfoy Manor z ukrytą wodą, chlebem i odrobiną nadziei; że atak na szpital miał być jego zgubą - karą za zdradę; od niego samego wyciągnęła, że doskonale o tym wiedział, ale nie chciał uciekać ani dnia więcej. Nie wyjawił dlaczego.

Zrobiło to na niej wrażenie, ale bohaterów wojny było wielu.


- To śmierciożerca, Hermiona. Nie łudź się, że się zmienił! - Gdyby Harry wściekał się tak gwałtownie jak Ron, miałby teraz czerwone wypieki na twarzy i wymachiwałby w nią oskarżycielsko palecem, jakby miało go to powstrzymać przed użyciem różdżki i przeklnięcia jej. Ale Harry - dziękując Merlinowi! - był stuprocentowym sobą i po prostu patrzył na nią krzywo. Tylko, że to też bolało.

- Sam nie wierzysz w to co mówisz. Wszyscy tylko nie ty Harry, dobrze? - Stali w korytarzu, wciśnięci w najbardziej oddalone miejsce domu. Hermiona początkowo była niepokojąco spokojna. Jakby rozmawiała z małym dzieckiem. - Martwisz się. Wiem, rozumiem. Ale nie zaczynaj pleść głupot jak Ronald! - Nie wytrzymała i cicha rozmowa zmieniła się w kłótnie szeptów. - Doskonale wiesz, że ryzykował więcej niż połowa obecnych w tym domu! Jeżeli masz jakiś problem to powiedz co myślisz i nie powtarzaj kretyńskich wymysłów, w które sam nie wierzysz.

- Co ty w nim widzisz? To rozpuszczony, wścibski idiota. Nie wierzę, że to mówię... - Spojrzał na chwile w dół. Może stare popękane deski miały dodać mu odwagi? - Jest odważny, zgoda, ale co się stało z tobą i Ronem? Ta kanalia… - Jego słowa zagłuszyły skrzyp nienaoliwionych drzwi. W drzwiach pojawił się Malfoy.

- Potter, wzruszyłem się, że aż tak obchodzi cię moja osoba, ale na przyszłość - jeżeli masz ochotę mówić o mnie w tak nieprzyjemny sposób, nie rób tego pod drzwiami naszego pokoju, gdzie wszystko słychać. - Od głosu Draco, Harrego bardziej drażnił jedynie jego pół uśmiech. Zupełnie jakby bał się, że podniesienie obu kącików ust spowoduje niekontrolowany rozbłysk oślepiającego światła. Och, i jeszcze ten wyraz twarzy pana wszechświata! Harry chciałby, żeby jego idealne zęby przestały być tak perfekcyjne i zakosztowały cierpkiego smaku starych paneli.

- Rozmawiam, Malfoy - warknęła Hermiona. - Poszukaj lustra w naszym pokoju i idź poprawić włosy. - Spojrzenie jakim ją zaszczycił, zamroziłoby piekło, ale ona już nie raz stała u jego bram. Nie przestraszył jej, co najwyżej zirytował. Mała walka na spojrzenia, którą definitywnie wygrał, patrząc na ledwo dostrzegalny w świetle księżyca, rumieniec Hermiony. Draco kiwnął głową Harremu, jak przystało na gentlemana i zamknął za sobą drzwi.

- Co mówiłeś?

- Wspieram cię i zawsze będę, ale on nie jest dobrym wyborem.

- Nie wybrałam go, Harry. Walczę z nim.

Wierzył jej. Była w końcu Hermioną Granger, jego najlepszą przyjaciółką, siostrą, czasem głosem zdrowego rozsądku. Odważną lwicą ze złotym sercem. Aniołem ze skrzydłami poplamionym krwią, który chce zbawić cały świat, ale skoro nie może na swoje ofiary wybiera dzieci szatana, takie jak pieprzony Malfoy.

- Ron jest po prostu... - Wzruszył ramionami zbyt sztywno jak na nonszalanckie zbycie czyiś myśli.

- Zazdrosny?

- A ma powód?

Pocałowała go w kącik ust, zbyt blisko żeby Harry miał jakiekolwiek wątpliwości.

- Jest zazdrosny o złą osobę. - Odwróciła się, szeleszcząc płaszczem. Natychmiast zniknęła za drzwiami ich pokoju.

Tej i następnej nocy Harry Potter nie zmrużył oka.

                                                                        ...

Hermiona Granger wprawiła go w niemałą konsternacje. To małe ciałko było w całości wypełnione odwagą i upartością, których - niechętnie przyznając - jej zazdrościł. Kierowała się swoim sumieniem, rozumem i sercem - czyli tak, jak on nigdy nie potrafił.

Gubiła się w tym wszystkim. Oczywiście, że tak, ale w dużo bardziej wybaczalny sposób niż on. Miała w sobie wole walki, przypominającą gwiazdę w bezchmurną noc. Rozświetlała ten beznadziejny mrok, w którym utkwili. Taka czysta, taka silna. Gryfońska szlachetność lwa, odziana w niską, niepozorną osóbkę z piekielnie inteligentną głową.

Lubił tą nieskazitelną część jej charakteru, szanował niewinność ducha, zadziwiała dobroć. Hermiona była jego dokładnym przeciwnym-odbiciem lustrzanym. Nawet jeżeli brakowało w tym sensu i logiki, to dla niego, było to oczywiste, jak… On był wysoki, ona niekoniecznie. Miał w sobie tyle buty, że starczyłoby na dwie i pół takie Grangerówny. Ona myślała zanim mówiła, Draco nigdy się tym nie trudził, jednak to on łatwiej dobierał słowa; szczególnie te, które raniły. Hermiona ufała swoim osądom, bo w przeciwieństwie do niego, sumienie miała względnie czyste, biorąc pod uwagę szalejącą za oknami bitwę. Miał stalowe spojrzenie, pełne niczego - czyste jak niebo po burzy; jej zwykle było łagodne, ale światło zawsze inaczej malowało brąz tęczówek.

Ogień i woda, próbujący nie zrobić sobie nawzajem krzywdy.
Kiedy się obudził (podobno przez cztery dni był nieprzytomny, uwierzył, ale i tak chciałby przespać drugie tyle), przez pierwszy tydzień ledwo mówił. Porozumiewał się ze swoją prywatną pielęgniarką głównie monosylabami, trochę na migi i krzywe spojrzenia. Odzyskawszy mowe, jakieś dwa tygodnie po incydencie zaczął z nią rozmawać. Od tak. Od banałów, jak liczba trafionych w niego klątw, przez małą pomoc w przygotowaniu dla niego leczniczych eliksirów, po naprawdę inteligentne dyskusje na wszelkie tematy - taki sens życia, chociażby - i zażarte słowne przepychanki.

Te dwa miesiące, podczas których Draco dochodził do siebie, spędzili głównie w swoim towarzystwie. On nie bardzo miał ochotę wsłuchiwać się w słowa pełne jadu i nienawiści. Ona miała dość bronienia się przed oskarżeniami. Pokój Hermiony stał się ich małą fortecą, której cztery ściany chroniły ich sekrety. Chowali się przed przyjaciółmi.

Zabawne, myślał, przecież wszyscy byli po jednej stronie, prawda?

- Dlaczego właściwie ulokowałaś mnie w swoim pokoju? - spytał pewnej bezsennej nocy. Wiedział, że Hermiona czuwa. Oboje czekali z zaśnięciem do wschodu słońca. Bez księżyca, otulającego do snu, mniej bali się nieuniknionych koszmarów.

Pytanie zawisło między nimi w podobno sposób co gwiazdy na niebie - z widoczną lekkością i blaskiem, nie do przeoczenia.

- Bałam się, że mogą zrobić ci krzywdę. A nie po to tańczyłam dookoła ciebie, żeby ktoś mało elegancko poderżnął ci gardło.

- Kto na przykład? Twoi przyjaciele?

- Też. Stali się trochę przewrażliwieni. Może to i dobrze. Jeżeli jednak okażesz się zdrajcą, jedyną osobą,której powinieneś się bać jestem ja. Znam co najmniej cztery razy więcej niespecjalnie miłych zaklęć niż oni. - Zaśmiał się, szczerze rozbawiony.

- Nie powinnaś ich unikać.

- Znalazłam sobie nowego przyjaciela.

Uważał, że słowo "przyjaciele" w ich kontekście było równie niedorzeczne co uznanie Pottera za sklątke, ale nie umiał nazwać ich inaczej. Pod osłoną nocy, kiedy grzechy wypełzały z kantów duszy, oni pozbawieni brudów dnia byli - według niej - tacy sami. Samotni. Egzystujący po cichu, zaprzeczając ostrym charakterom. Wykończeni. Oboje pragnęli wolności, ale rzadko ośmielali się marzyć o przyszłości. Raz napomknął, że chciałby zostać uzdrowicielem. Odbudować piekło, zadośćuczynić. Usłyszawszy to aż podniosła się z łóżka. Widział, że zagryzła wargę. Wahała się, na swój uroczy sposób, ale niewiadomo z jakiego powodu. Potem opadła ciężko na poduszki. Pościel szeleściła jeszcze przez chwile. Ostatnią rzeczą jaką usłyszał od niej tej nocy, było wyszeptane w poduszkę:

- Ja też, Draco.

Nabożny ton brzmiał jak obietnica, której nie chciała dotrzymać. Długo zastanawiał się co tak właściwie mu przyrzekła. Jeszcze dłużej zbierał się na odwagę, żeby ją oto spytać.
                                                                              ….
Draco był koneserem kobiecych wdzięków. A bywało, że zapominając o dresach do spania Hermiona wpadała do pokoju w samym ręczniku. Nigdy się nie peszyła, będąc świadoma jak apetyczne kąski chowa pod kawałkiem materiału. Drażniła i kusiła. Rozpoczęła niewinną grę w kotka i myszkę. Ale on nie był myszą. Był głodnym wężem. I mężczyzną, który ledwo przeciwstawiał się tej spragnionej części siebie.

Hermiona cnotka-niewydymka Granger swoją pruderie zostawiła za murami Hogwartu. Albo - w co wierzył coraz częściej - nie przeszkadzało jej ukrywanie takiego ciała pod bezkształtnymi szkolnymi szatami. Niezależnie od poprawnej odpowiedzi: był torturowany - przez jej zapach, wygląd i słowa.

Mieszkali razem od pięciu miesięcy. Co samo w sobie było największą ironią losu, z jaką przyszło mu się dotychczas mierzyć. W głowie Draco nie mieściła się przewrotność przeznaczenia. Gdyby tylko w nie wierzył, na pewno doceniłby jego poczucie humoru. Jednak na prawdę nie bawił go widok Hermiony śpiącej w zdecydowanie zbyt cienkich (i krótkich) rzeczach, zważywszy na szalejącą za oknami jesień.

To musiało się źle skończyć.

Wystawiony głównie na jej towarzystwo, przestał jej nienawidzić. Wciąż zdarzało się, że jej nie lubił i to naprawdę często, jeżeli miał być ze sobą całkowicie szczery. Ale niech go Merlin trzaśnie, jeżeli nie odkrył w niej pokrewnego poczucia humoru i identycznych zapędów autodestrukcyjnych. Ach i ta cudowna ironia, którą spijał z jej ust, kiedy tylko się odzywała. Tych pełnych czerwonych warg, których skosztowanie musiało być jednym z grzechów do odżałowania.

Coś się między nimi zmieniło. Nie wiedział czy to dobrze. I nie chciał wiedzieć. Bał się, że odpowiedź będzie inna niż sobie życzy, więc czekał.

Draco odkrył również, że zdenerwowana Hermiona naprawdę potrafiła zaleźć za skórę. Potter - jej prawdziwy, jak zwykła o nim mówić, brat - odsunął się od niej następnego dnia po jej wyznaniu. Ledwo na nią patrzył, nie mówiąc już o zaszczyceniu jej słowem. Ku jego zdumieniu Granger zacisnęła tylko usta, od czasu do czasu pokazując pazury. Podobało mu się to. Raz nawet przyznał to na głos, kiedy po jednej (szalenie drobnej) uwadze szatynki, Król Leszczów wyglądał jakby miał się rozpłakać.

Przybił jej wtedy mentalną piątkę. Zasłużyła nawet na aprobujące skinienie głowy. A wieczorem przyznał:
- Nocnik na ciebie nie zasługuje.

Wtedy się zaczęło.

Upili się razem. Właściwie: lekko wstawili, wypijając o kilka łyków wina za dużo na zupełnie puste żołądki. Potem, jak prawie każdego wieczoru, długo rozmawiali.
- A ty byłeś kiedyś zakochany? - Była cholernie wścibska: to oczywiste. Ale człowiek ma to do siebie, że po pewnym czasie przestaje pytać z ciekawości. Zaczyna robić to z chęci poznania. Wiedzieli już jakie są ich ulubione kolory (Hermiona kochała czerń nocy, a Draco czerwień maków), znali swoje drugie imiona, najskrytsze marzenia. I ciągle było im mało.
- Wydaję mi się, że jestem. Tylko nie wiem, czy ona to odwzajemnia. - Hermione zdziwił czas teraźniejszy wypowiedzi Malfoya. Ukłucie zazdrości, przyćmiło zdziwienie. Kim jest ona? - Myślisz, że to, co czujesz do Pottera jest prawdziwe?

- Jest silniejsze od tego co czułam do Rona albo Wiktora, to na pewno. Kocham go, ale nie wiem czy jestem w nim zakochana. Zawsze mówiłam, że to mój jedyny brat.

Zdarzało mu się odpowiadać ciszą. Nauczyła się rozumieć - nie chciał marnować słów, które nie wniosłyby nic, a jedynie zużyły tlen. Nauczyła się żyć z nim, choć nienawidziła urwanych w połowie rozmów i niedokończonych myśli. Nauczyła się brać od niego to, co jej dawał.

Przyjęła więc to, co jej ofiarował tym razem: wyrozumiałość i akceptacje. Przyjemnie odprężona, wyparowującym z jej organizmu alkoholem zamknęła oczy i położyła głowę na ramieniu Draco. Hermionie było wygodnie, miło i ciepło. Noc otaczała ich dookoła, zbrukana jedynie blaskiem świecy. Siedzieli na jej łóżku, teraz już ramię przy ramieniu. Błądząc na granicy snu zdążyła pomyśleć naprawdę głupią rzecz - chciałaby, żeby Malfoy przewijał się przez jej życie już do końca, bez względu na to ile miałoby ono jeszcze potrwać. To nie było przerażające pragnienie, tylko niedopracowane. Bardziej jak sen o którym zapomni po pobudce. 

- Lepiej, żeby tak zostało. - Dziwny ton jego głosu rozbudził Hermionę. Zamrugała gwałtownie i poderwała głowę do góry. Draco wyglądał jakby był głodny i niezdecydowany. Patrzył na nią, jak na menu pełne jego ulubionych dań.

- Dlaczego? - Usta jej drżały, bo odpowiedź na pytanie uzyskała już dawno, a zobaczyła teraz: gdyby tylko widziała wcześniej. Jak na tak mądrą kobietę, była naprawdę ślepa. I aktualnie lekko pijana.

Merlinie, w życiu nie widziała tak gorącego spojrzenia. Pomyliła się, nie wyglądał na głodnego, a spragnionego. Gdyby tylko mogła zobaczyć swoje odbicie w lustrze… Oczy świeciły mu żywym srebrem, jej pociemniały o ton albo dwa. Miała wrażenie, że jeżeli go dotknie, oparzy się. Chciał podjąć jej grę. Ale ona pierwsza zrozumiała, że potrzebowała jedynie płonąć razem z nim. Przynajmniej w tamtym momencie pragnęła czuć dobre rzeczy, porzucić za drzwiami niepewność, więc pocałowała go pierwsza.

Draco pierwszy zgubił wszystkie myśli, bo całowała naprawdę oszałamiająco. Miała chętne, doświadczone wargi, które ssały, lizały i kąsały jego popękane usta. Zniecierpliwiona diablica chwyciła brzegi jego koszulki. Poczuł jak z trudem odsuwa się od niego, żeby zerwać z niego ubranie. Roześmiał się i zabrał jej ręce.

- Tyle musi ci na razie wystarczyć, Hermiona. - Zbita z tropu, została pozbawiona szaty. Starał się ograniczyć dotykanie, kiedy zakładał jej zieloną koszulkę, w której spała. Materiał opadł jej na uda, odkrywając więcej niż zasłaniał. Cmoknął ją jeszcze raz - krótko i niewinnie, bo bał się, że tym razem nie powstrzyma się od dokładnego zapoznania się z jej ciałem. Zszedł z łóżka, przy akompaniamencie skrzypiących sprężyn.

- Co ty robisz?

- Striptiz, Granger - mruknął zalotnie, rzucając w nią właśnie zdjętą koszulką. - Nie podoba ci się? - Prawie mu uwierzyła, a wszystko przez ten zachęcający uśmiech. Ironiczny, ale kuszący, stanowiący kwintesencje jego samego.

- Jednak jestem pijana.

- Dlatego... - opadła na poduszki, jęcząc żałośnie, kiedy zaczął ubierać się ponownie. W stare, poplamione dresy, w których spał. - ... ty będziesz rozbierać się przede mną jutro. A teraz idziemy spać.

- Po moim trupie. 

- Nie widzę problemu. - Na jej łóżko wchodził powoli, z gracją kota polującego na mysz. Zupełnie jakby bał się, że mu ucieknie. Może i rozważała tę możliwość przez sekundę. Lub dwie. Tylko, że to nie był już czas na uciekanie. Dobry - jedyny - moment, żeby zwiać za siedem gór i nigdy więcej nie patrzeć w jego oczy, przeminął wraz z nadejściem jesienni. - Sam też mogę cię rozebrać. - Chciała się roześmiać. Naprawdę miała taki zamiar, ale na szyi poczuła jego ciepły oddech i całe rozbawienie poszybowało razem z wiatrem. Sięgnęła, więc w tył po jego rękę i położyła na swojej tali. Czekała aż przyciągnie ją bliżej siebie i pozbędzie się tej tragiczne pustej przestrzeni między nimi. Niemal od razu przesunął się bliżej, składając na jej odkrytym ramieniu ostatni pocałunek.

Pierwsza noc w jednym łóżku smakowała uzależniającym spokojem. Była pierwszą przespaną całkowicie, pierwszą przy akompaniamencie dudniącego deszczu, pierwszą tak niepewną i czystą. Pierwszą, którą zapamiętali. Ta noc była ich ulubionym pierwszym wspomnieniem.

                                                                              ...
Budząc się następnego dnia, chciała zatrzymać chwile. Chciała, żeby czas ich ominął, a świat zapomniał. Chciała czuć i robić te wszystkie lekkomyślne rzeczy, które człowiek czuje, robi będąc zakochanym (nawet jeżeli ona nie była). Chciała, żeby rzeczywistość zniknęła, bo błogo było nie myśleć, nie przejmować się, nie walczyć. 
Ale ludzie, ci za drzwiami byli prawdziwi. Tak jak prawdziwy był jego uśmiech.

I nawet jeżeli to nie była miłość - żadnych wzniosłych deklaracji, obietnic bez pokrycia i pustych słów - to było warte przeczekania kolejnej nocy. I dnia. Musiało być. On musiał być wart.

Gdyby jej wzburzone serce kłamało...

- Oddałbym królestwo za kubek kawy. - Miał zachrypnięty od snu głos, wciąż zamknięte oczy i niewielki uśmiech. Leżał na plecach, rozwalony niemal na całej powierzchni jednoosobowego łóżka, więc Hermiona - pod groźbą bliższego kontaktu z podłogą - wtuliła się w jego tors, najbliżej jak się dało.

- Nie masz królestwa.
- W takim razie oddałbym ciebie.

- Twój romantyzm jest powalający.

- Ach, Granger nie zdążyłem dobrze dobrać się do twoich majtek, a tu już na mnie narzekasz. - W takt szeptanych do jej ucha słów, jego ręką powoli wsuwała się pod koszulkę Hermiony.

- Zdaję się, że to twoja ręką wędruje w złą stronę - zauważyła słusznie, łamiącym się głosem.

Świat, jednak wciąż na nich czekał. Krzyk Pottera sprowadził ich na ziemię. Nie własne szczęście nie śmiał otworzyć drzwi, jedynie walnął w nie ze dwa razy, karząc doprowadzić im się do ładu i za pięć minut zejść na dół.

Kwadrans później, kiedy stawili się w kuchni, stół już zamienił się barykadę pomiędzy dwoma wrogimi obozami. Krzyk wypełnił pomieszczenie od podłogi aż po sufit. Grymasy na twarzy ozdobiły wszystkich. Brakowało sekund, żeby kubki rozbijały się o ściany (albo bardziej prawdopodobne cele - głowy tych drugich). Fred Wesley zdawał się zamachnąć na swojego brata (a może to George próbował walnąć swojego?), kiedy Draco i Hermiona weszli do pomieszczenia.

Nagle absurdalne milczenie pochłonęło wszystkich - tak jak przed chwilą gotowi byli rozniecić ogień na środku stołu, tak teraz ugrzęźli w miejscu skuci lodem, wpatrując się w Malfoya.

Mógł wyśmiać powszechną zakonową dyskrecję, ale…

- Co się stało? - Czekał aż powiedzą: nic, to tylko nieporozumienie; przypadek, że wszyscy patrzą na niego z niepewnością wymieszaną ze współczuciem i, o niespodzianko, wrogością.

- Może usiądziesz? - Nie bardzo wiedział, kto to zaproponował i w sumie nie bardzo go to obchodziło, kiedy poczuł jak drobna dłoń ściska jego nadgarstek. Niby nic, jedynie niewielki dotyk innej duszy, ale…

Pieprzone ale, do którego doprowadziła Hermiona - tych wszystkich wątpliwości i tego niepokojącego kołatania w sercu. I stresu i minimalnego aktualnie ukojenia - że jest, tak naprawdę.

- Postoję. Ktoś powie mi w koń...
- Spaliliśmy Malfoy Manor - przerwał mu Ron, mlaszcząc językiem zbyt szybko. - I porwaliśmytwojąmatkę.

Hermiona - i nie tylko ona - spodziewała się po Draco wiele. Od rzuconej w Ronalda bolesnej klątwy, przez przewrócenie stojącego przed nim stołu, po wywiercenie dziury w ścianie własną pięścią. Jego złości była tak pewna, jak swojego szoku.

Ale on, będąc sobą, po prostu musiał wprawić w dezorientacje absolutnie wszystkich, więc zaczął się śmiać. Nie łagodnym chichotem, po opowiedzeniu śmiesznego żartu, a ciężkim drwiącym rechotem, który sprawił, że Wesley zaczerwienił się - z niewiadomo jakiego powodu - po koniuszki uszu.

- Zabawne Wesley, ale dzisiaj nie ma Prima Aprilis.  
- Draco, obawiam się, że to nie jest żart.

- To jest żart Granger. Malfoy Manor nie da się spalić. Mógłbym tłumaczyć dlaczego, ale możecie uwierzyć mi na słowo, że ten dom wciąż stoi. A moja matka? Cóż. Jeżeli udało się tobie - wskazał palcem na Rona - porwać tak potężną wiedźmę, to zapewniam, że sama ci w tym pomogła. - W myślach policzył do dziesięciu. - Gdzie ona jest?

Zanim uzyskał odpowiedź, Syriusz Black zrobił krok w przód, przybrał zwykłą minę dowódcy, mówiąc:
- Terry, Bill i Justyn teleportujcie się i sprawdźcie czy Malfoy ma racje.

Blondyn prychnął w odpowiedzi.

- Radzę zrobić to kawałek od bariery ochronnej, którą zakładam, myślicie, że zniszczyliście.

- Narcyza aktualnie przebywa we Francji, w jednej z siedzib jako…
- Więzień?

Syriusz nie musiał nic mówić, jego przepraszający wzrok, był równie dosadny. Draco kiwnął głową, kuzynowi matki i nie pytając o nic więcej (a nóż, w kieszeni trzymali więcej nieprzyjemnych niespodzianek?) opuścił kuchnię. Korytarzy w domu było sporo, stron świata cztery - kierunki ucieczki tylko się mnożyły. Zdążył jedynie wyjść na ulicę, kiedy zauważył swój cień, niepewnie czający się tuż za nim. Stał na asfalcie, piętami czując krawędź chodnika. Niedawno przestało padać: czuł wilgotną trawę i wiatr, popychający chmury jeszcze dalej. Hermiona stanęła krok za nim. Nie umiejąc znaleźć słów, położyła mu rękę na ramieniu, czekając.

Jedynie spojrzał na nią z wdzięcznością w oczach, bo tak jak ona nie umiała znaleźć słów, tak Draco nie potrafił znaleźć myśli.

Jeżeli ktoś porwał się na jego rodzinną posiadłość, to albo był skończonym kretynem, którego bezczynność zaczęła uwierać w gacie, albo ktoś rzeczywiście wiedział jak silni ludzie ukrywają się pomiędzy murami Manor i jak ważnym miejscem było.

Skoro to Ronald stał na czele chwalebnej misji, pierwsza myśl miała dziesięć razy więcej sensu.

I skoro to Ronald zorganizował to wszystko, musiał być większym idiotą niż sam Merlin mógłby zdzierżyć.

Znał swojego ojca. Lucjusz Malfoy był człowiekiem okrutnym, ale - z jego perspektywy - dość przewidywalnym. Wystarczyło jedynie dodać gniew z ataku na posiadłość, ze strachem o życie Narcyzy, żeby zdać sobie sprawę, że nadejdą konsekwencje. Może świat zaraz nie zniknie, a słońce nie zgaśnie, ale…

Lucjusz Malfoy zemści się w stylu Malfoy’ów - będzie krwawo i boleśnie, a ten w kogo uderzy zapamięta to do końca życia. O ile przeżyję więcej niż jedne tortury.

Nie żeby ten dom był pamiątką po szczęśliwym dzieciństwie, przypominał raczej pomnik jeszcze nie minionego okrucieństwa i bólu.

Istniało prawdopodobieństwo, że zrównanie z ziemią Malfoy Manor przyniosłyby Draco ulgę - wolność od rodzinnych demonów. Tylko, że to miejsce faktycznie było jego jedynym domem. Jedynym, które znał. Kiedyś, kiedy świat nie wydawał mu się jeszcze aż tak okrutny, miał małe marzenie - chciał sprawdzić, czy między mury, do ogrodów i wśród głuchej ciszy da się wrzucić odrobinę kolorów i śmiechu.

Niby dlaczego nie mógłby spróbować?

Był Malfoyem, do ciężkiej cholery. Uważał, więc za swoje święte prawo, możliwość decydowania za losy całego majątku.

Jeżeli Manor miało spłonąć, to właśnie on podłoży ogień.

- Draco? - Spodziewał się, że jej głos będzie przestraszony. Stała w końcu obok wkurzonego śmierciożercy. Powinna uciekać za siedem gór i lasy, a ona wciąż stała obok i była jedynie wyraźnie zziębnięta.

Mógł obrażać się na cały świat i po cichu przeklinać większość ludzkości, ale równie dobrze mógł robić to w ciepłym kącie. Odwrócił się więc w jej kierunku, objął ręką w pasie i rzucił:

- Wracajmy do środka.

Nie dotarli do pierwszego stopnia schodów, kiedy powiedziała:

- Myślę, że uda mi się zorganizować spotkanie z twoją mamą. 
- Hermiona… 
- Później mi podziękujesz.

Chciał powiedzieć, że tego nie zrobi. I że ma sobie darować kolejną robotę i stres; że nic to nie da; że wcale nie musi tego robić. Niby po co? Żeby mógł przywitać się z kobietą, z którą pożegnał się już na zawsze?

Wiedział, że jeżeli pozwoli Granger działać, widok matki złamie mu serce. Ale czy te posklejane, ledwo żywe kawałki można było zniszczyć jeszcze bardziej?

                                                                           ...
Prawdopodobnie powinna go nienawidzić. To byłoby takie naturalne - wracać do przeszłości, wypominać mu błędy, wściekać się. Takie proste, takie… normalne. A w szale wojny, niepewności i cierpienia, potrzebowała chociaż jednej pewnej stałej. Brzytwy, której chwyciłaby zanim utonie.

Nienawiść pielęgnuje się prościej - krzywym spojrzeniem, drobną uwagą, natrętną obecnością. Znosi się ją łatwiej, morduję lżej, wznieca bezproblemowo. Za wrogiem nie unosi się tęsknota i strach, więc czekała, aż współczucie opadnie, troskę zastąpi chęć mordu. Czekała, aż okaże się Draco Malfoyem w swoim pospolitym wydaniu - kanalią bez kręgosłupa moralnego.

Czekała bardzo długo, aż przegapiła to gorsze wydanie blondyna. Przegapiła również moment, kiedy pojawił się przed nią jako prawdziwy on: cyniczny flegmatyk z nieśmiałymi marzeniami i mnóstwem niespodzianek. Po prostu stał się integralną częścią jej dnia i nocy. Poranek zaczynał się źle, bez jego uszczypliwej uwagi, a noc kończyła się pustką, bez ostatniej rozmowy. Próba przedarcia się przez tysiące humorów Dracona Malfoy’a przypominała szukanie oazy na pustyni. Dobrze się składało, że Hermiona uwielbiała wyzwania.

Prawdopodobnie powinna czuć dyskomfort, że zaprosiła go do swojego życia, a on powolnymi krokami dezorganizował jej już i tak pomieszany świat. Kiedy po niemal godzinie stania na dworze, próg domu przekroczyli trzymając się za ręce - spojrzenia większości, mówiły wyraźnie, że wyrzuty sumienia były jak najbardziej na miejscu; że naprawdę powinna.

                                                                      ...

Do obiadu, dzień mijał swoim zwyczajnym tempem. Poranne rewelacje nie rozeszły się jeszcze po kościach - zwłaszcza po powrocie chłopaków - ale atmosfera nie była napięta bardziej niż zwykle. Ludzie mieli ważniejsze rzeczy do roboty niż stałe denerwowanie się na Malfoy’a - strach o własne sumienie, na przykład.

Tym sposobem oprócz kilkunastu wkurzonych spojrzeń Draco zasłużyła nawet na audiencje u Pottera. A właściwie, dziesięć minut przed nakryciem do stołu - sprytnie ograniczając czas rozmowy - powiedział do Draco:

- Możemy porozmawiać?

Będąc w szoku, uśmiechnął się przepraszająco do Hermiony i Syriusza i poszedł z Harrym na drugi kraniec pokoju, nadwyrost nazywanym salonem. Pokój był rozmiarów powiększonego trzy razy składzika na miotły, ale nawet mimo daleko wysuniętej szyi gryfonka nie mogła rozróżnić nawet dwóch słów. Doskonale jednak widziała, że oboje czuli się niekomfortowo - Harry co chwile poprawiał okulary, a Draco włosy.

- I dlatego właśnie, na drugie mam jednorożec, Hermiono. - Nawet nie drgnęła. Wuj Harrego patrzył na swoją (nie)rozmówczynie ze szczerym rozbawieniem. Jej brązowe oczy lśniły ciekawością jak świeże liście po deszczu. Wzrok miała maślany prawie tak bardzo jak herbatniki, które jadła. - Patrzysz tak, bo Harry rozmawia z Draco, czy dlatego, że Draco rozmawia z Harrym? Hermiona? - Tym razem zabrał jej ciastko sprzed nosa.

- Jednorożec, to naprawdę ciekawe imię, Syriuszu - powiedziała, ani na sekundę nie odwracając wzroku. Zrobiła to dopiero, kiedy szturchnął ją w kolano. - Patrzę jak?

- Czyli jednak słuchasz. - Oparł się z powrotem o oparcie fotela. - Jakbyś widziała miłość swojego życia i najlepszego przyjaciela, w końcu pogodzonych.

Natychmiast przestała się uśmiechać. Pytanie było proste: on alb on. Ale odbudowało na nową każdą niezdecydowaną myśl w jej głowie - wszystkie wątpliwości dotyczącą zamiarów Draco, uczuć do Harrego...

- Który jest który, Syriuszu?
- Ty mi powiedz.

I po prostu poszedł, zostawiając ją z chaosem w głowie (i ciastkami). Jedna myśl goniła drugą jak szalona i ten absurdalny wyścig trwałby nadal, gdyby nie nagłe pojawienie się Ronalda. Szedł jak burza, a kiedy stanął nad Hermioną, zauważyła, że był czerwony na twarzy, a ręce zacisnął w pięści. Acha, kłopoty...

- Cześć. Co u...

- To wszystko twoja wina, idiotko! Te plany! Ty sprawdzałaś wszystko!

- Dwa lata temu, Ron! Uspokój się to nie jest jej wina - Harry z Draco natychmiast znaleźli się za jej plecami, jak mur, broniący zamku. Sama nie zdążyła nawet warknąć na chłopaka, kiedy cała trójka zaczęła przekrzykiwać w obelgach samych siebie.

- Harry nie broń jej!

- Pieprz się Wesley. Nie będziesz się wyżywać na mojej… na Hermionie, bo coś ci, kurwa, nie wyszło.

Rudzielec już otwierał usta, ale Harry zakończył dyskusję raz na zawsze.
- Najlepiej będzie jak po prostu wyjdziesz - powiedział z zaciętością, zupełnie do niego niepodobną. Twarz Rona natychmiast spochmurniała. To czego obawiał się najbardziej właśnie stało się rzeczywistością - on, równowaga złotego trio, przechylał szalę, stawiając Hermione ponad nim.

I byłaby to prawda, ale ich przyjaźń, roztrzaskała się jak zbite szkło, dużo wcześniej. Niewidzialna rozłam, potrzebował jedynie spektakularnego zakończenia.

- Świetnie - warknął, kierując się do wyjścia. 
- Ron - wyszeptała Hermiona, kiedy przechodził przez próg. Panowała doskonała cisza, więc musiał ją słyszeć, ale się nie zatrzymał.

To nawet lepiej - przekonywała samą siebie - i tak nie wiedziała co mogłaby powiedzieć.

                                                                             ...
Do pokoju weszła tylko na chwile, żeby przebrać bluzkę - miała dość zakrzepniętej krwi nieznanego jej czarodzieja na koszulce. Chłopak prawdopodobnie przeżyje, więc nie było sensu stać nad nim dłużej. Zwłaszcza, że Harry w środku nocy wyznaczył jej i kilku osobom, krótką misję.

Zauważyła Draco dopiero, kiedy różdżką pozbyła się plamy. Siedział twarzą zwróconą do okna. Ramiona miał spięte - żadna nowość - ale sprawiał wrażenie spokojnego.

- O czym rozmawialiście z Harrym?

- To ty wymyśliłaś, żeby zaatakować Manor?

- Pierwsza spytałam.

Wieczór dopiero się rozpoczynał - słońce niedawno schowało się za najbardziej odległymi budynkami miasta, a księżyc już oświetlał bezchmurne niebo. Draco nie odrywał wzroku od lśniących gwiazd. Wypatrzył Wielką Niedźwiedzice, kiedy odpowiedział:

- Moja odpowiedź będzie krótsza. Poza tym, Potter miał z tobą dzisiaj porozmawiać.

Była zbyt zmęczona, żeby się kłócić.

- To był głupi pomysł, zaraz na początku, kiedy to wszystko się zaczęło. Wiedziałam, że dworu nie da się tak po prostu spalić, ale porzuciłam tą myśl, niedługo później. Nie było czasu, ludzi, ani sposobu. Nie wiedziałam, że Ron o tym pamięta. Draco, ja nigdy...
- Wiem, Granger. Nie zrobiłabyś mi tego.

- Co z Harrym?

- Groził mi, ale ostatecznie doszło do rozejmu.

- Co? - zaśmiała się.

- Powiedział, że muszę dobrze się tobą opiekować, bo inaczej będę prosił Voldemorta o śmierć. Ja za to wygarnąłem mu, że jest twoim najlepszym przyjacielem, a przez niego chodzisz jak struta. Wyszło na to, że obydwoje mamy na ciebie zły wpływ.

- I?

- Nic. Będziesz musiała z tym żyć.
- Trudno - wzruszyła ramionami. - Wrócę rano.

                                                                           ...

Następny dzień nie miał końca.

Przed siódmą rano, zerwał się popłoch, który obudziłby zmarłych spoczywających pod podłogą. Draco zamrugał kilka razy, żeby odzyskać ostrość i to był jego pierwszy błąd tego dnia. Inne, ze względu na okoliczności ominął pamięcią.

Ktoś walnął pięścią w drzwi ich pokoju jakieś milion razy, zanim zwlókł się z łóżka i ruszył się, żeby je otworzyć. Zdenerwowany, szarpnął mocno za klamkę.

Wzór-cnót-wszelakich stał przed progiem, wpatrzony w podłogę. Miał pozlepiane włosy, krew na policzku i najwyraźniej ktoś odebrał mu głos. Nie bardzo go to obeszło - ogólna prezencja Pottera nabierała znaczenia niezwykle rzadko. I absolutnie nigdy, kiedy patrzył na niego wprost.

Trzy sekundy wgapiania się w niego wystarczyły, żeby zaspany mózg zaczął łączyć fakty.

Krew, misja, zakon, puste łóżko. 
Hermiona.
- Gdzie, do pieprzonego Merlina, ona jest?! 
Mówiąc mu, że ją porwali Harry sprawił, że Malfoy przestał wierzyć w cokolwiek.
Niemal na zawsze, bo wieczną torturą były dni bez niej obok.