środa, 8 lutego 2017

Okruchy Modlitwy


Po pierwsze: spojrzeć. 
Ale tak, żeby nie widziała.  Ukradkiem, kiedy pochyla się nad książką i całkiem otwarcie, kiedy znowu odpowiada na transmutacji. Przy stole, kiedy krzywi się na maniery Wesleya i umiera z zachwytu nad tartą z gruszkami. Na meczu quditcha, kiedy całkiem realnie udaje zainteresowanie. Grudniowymi porankami, kiedy odkrywa, że śnieg otulił błonia. W wiosenne popołudnie, kiedy zasnęła pod dębem męcząc mugolską książkę. I w każdej sekundzie, kiedy znajduje się w zasięgu wzroku.
Chłonąć i zapamiętywać wszystko.

Po drugie: poznać.
W bardzo niepasującym stylu: nieśmiało. Zupełnie jakby każdy krok w jej stronę odbierał część odwagi, rozlewając ją po podłodze za tobą. Próbujesz nie wzbudzać podejrzeń, ale trudno jest płynnie przejść od codzienego nienawidzę cię do jak się dzisiaj masz? Ale się starasz, bardziej niż kiedykolwiek w życiu. Powoli i uciążliwie, jak krew z nosa, dobierasz się do niej. Ma na sobie setki warstw, ogromny mur obronny  wokół siebie i tyle niepewności w oczach, że czasem pragniesz kopnąć się w dupę.
A potem wszytsko się zmienia i odkrywasz - jeszcze nie jej serce - najpiękniejsze fragmenty jej duszy. Te gorsze również rzucają ci się w oczy, ale one sprawiają, że Hermiona nie przypomina sennej zjawy.

Po trzecie: pocałować.
Nie planujesz  t e g o.
Minęły dopiero tygodnie odkąd przestała patrzeć na ciebie z podejrzliwością w oczach. Nie wzdryga się, kiedy łapiesz ją za ramię, żeby powiedzieć zwykłe dzień dobry i życzyć miłego dnia. Potrafi nawet odpowiedzieć uśmiechem na twój żart, a sam Merlin obdarzył ją identycznym poczuciem humoru.
I w ten jeden wieczór, kiedy przez przypadek spotykacie się na patrolu, ona musiała założyć zamiast ciepłego, rozciągniętego sweterka, ładną sukienkę, w której wyglądała absurdalnie... inaczej. Lepiej.
Ucieszyła się na twój widok: miła odmiana.  Potok słów opuścił jej usta. Te pełne szkarłatne wargi (ona i pomadka?) ułożone w szeroki uśmiech, zaczęły gorączkowo opowiadać  o...
Wtedy to robisz: kosztujesz zakazanego owocu, łamiesz się. I zrobiłbyś to jeszcze raz i kolejny, choćby ceną była twoja dusza. Wyrzuty sumienia przyjdą później, myślisz. A potem ona oddaje pocałunek z jeszcze większym żarem. Twoja skóra płonie.
I już wiesz, że żal za ten grzech, nigdy do ciebie nie przyjdzie.

Po czwarte: odejść.
Bez wyrzutów sumienia? Przecież je masz. Żałujesz. Każda komórka twojego ciała krzyczy. Bez jej dotyku czujesz lud okalający serce coraz ciaśniej. Ale musisz to zrobić dla jej własnego dobra. Razem zawsze stoicie na krawędzi i wiesz, że prędzej czy później, postawi jeden krok w złą stronę. I spadnie w przepaść. Samotnie.
Nigdy nie będziesz wstanie uratować jej przed sobą, więc podajesz się, zanim walka na dobre się rozpoczęła. Odsuwasz ją w bezpieczne miejsce; zdała od twojego dotyku i pięknych słów, którymi mogłeś skruszyć jej pokrywę.
Zanim zdążyłeś naprawdę się zakochać.

Po piąte: nie myśleć.
Nie zagryzać wargi na widok rąk Wesley'a na jej biodrach. Nie rzucać krzywych spojrzeń, na ich połączone ręce. Nie zastanawiać się nad ich pocałunkami, bo tego już nie da się znieść. Nie rozmawiać o niej, z nią i przy niej. Nie szukać jej uśmiechu i aprobaty. Nie zbliżać się na niebezpieczną odległość - zapach jej perfum wyznacza ci nieprzekraczalną linie. Nie żartować z nią. Nie siadać obok na transmutacji. Nie chodzić tymi samymi korytarzami.
Nie patrzeć. Nie myśleć o niej. Nie tęsknić.
Naprawdę przestać zagryzać wargę, bo krew nie smakuje jak cukierek.

Po szóste: wrócić.
Z podkulonym ogonem, ale bez kwiatów, w końcu masz jeszcze swoją godność. Powoli, żeby się nie wystraszyła. Wbrew pozorom jest równie płochliwa co mysz. (W zdenerwowaniu nawet podobnie piszczy.) Pierwsze podejście kończy się lepiej niż zakładałeś - przeżyłeś. Brak uszczerbków na zdrowiu. Prześladuje cię jedynie wściekły wyraz jej oczu. Przez  l a t a.
Czeka cię przeprawa trudna jak do góry nogami przez ośnieżone szczyty górskie. Zaciskasz więc zęby i ruszasz. Bo wciąż dopada cię myśl, że warto.
Sam nie wiesz dlaczego, ale brniesz coraz dalej. I może utoniesz w oceanie jej łez, poczucia winy i porażki. I może spłoniesz z wściekłości, kiedy się nie uda. I nawet jeżeli świat się od ciebie odwróci, los uweźmie, a życie poszarzeje. 

Po siódme: przepraszać.
Masz wątpliwości, bo to absolutnie nie jest w Twoim stylu, ale kończą ci się pomysły. Niecierpliwie łapiesz się każdej brzytwy.  Już toniesz, teraz szukasz oddechu.
W gruncie rzeczy nie wiesz, co spodoba jej się bardziej, więc zaczarowujesz kilka uschniętych liści w bukiet maków. Nigdy nie wspominała ci o żadnych kwiatach. Musisz zgadywać. Właściwie nie wiesz dlaczego one. Jednak, rzucając zaklęcie, myślisz, że to dobry wybór. Są piękne, prawie tak jak jej oczy; ulotne, jak wasze wspomnienia; delikatne, jak jej skóra.
I nawet jeżeli ci się nie uda, to, co z tego? I tak do końca życia, wychodząc ze swojego gabinetu będzie musiała patrzeć na drzwi z wygrawerowaną przywieszką z Twoim nazwiskiem.
Grzecznie pukasz zanim wtargniesz do jej biura, ale i tak nie możesz się powstrzymać: od razu chwytasz za klamkę i szarpiesz. Wcale nie dziwi jej Twoja niezapowiedziana - jak zwykle - wizyta. Prawdziwego szoku doznaje jednak widząc kwiaty. To nie kwestia tego, że dostała je od ciebie.  Brak jej słów, więc zanim zapraszasz ją na obiad zastanawiasz się, czy ona kiedykolwiek dostała bukiet.

Po ósme: pokochać.
N a j p r o s t r z e  zadanie na świecie.
Hermiona jest jak sen na jawie, spełnione trzy życzenia od złotej rybki, spadająca gwiazda i lampa z dżinem.  Tylko, że na odwrót.
Ma tyle humorów, Merlinie. W złe dni potrafi dziesięć razy na minute zmienić zdanie. Czasem gada od rzeczy.  Zdarza jej się chrapać i warczeć na ciebie bez powodu.
Ale nikt tak jak ona nie całuję cię na powitanie. Nikt nie uśmiecha się tak pięknie. Nikt inny nie potrafił przekonać cię do picia herbaty i mugolskiego saszi (a może suszi?). Nikt tak jak ona nie potrafi sprawić, że uważasz swoje życia za dobre, a siebie za nie aż tak złego dupka. Choć nadal, oczywiście, nim jesteś i ona uwielbia ci o tym przypominać.
Tylko ona potrafi odgonić monotonie poranka, ciężar dnia i zmęczenie nocy. Tylko z nią picie porannej kawy to przyjemność, a służbowe kolacje to zabawa pod otoczką powagi. Tylko jej ciało ci się nie nudzi. I tylko ona jest wstanie znieść całego ciebie.
Kochasz ją. Za wszystko, przez wszystko. Za nic i bez powodu. Kochasz ta bardzo, że twoje serce gubi rytm, kiedy z czułością wypowiada Twoje imię.
Kochasz tak bardzo, że aż to boli.

Po dziewiąte: zatracić.
Najpierw zgubiłeś rozum, potem całą resztę.
Nie. Nie zgubiłeś, to ona zabierała ci to wszystko. Kawałek, po kawałeczku. Uśmiechem kradła ci dech w piersi. Dotykiem zatrzymywała myśli. Zażądała serca, w zamian za swoje.  Mistrzyni odwracania uwagi. Złodziejka czasu. Pani twoich uczuć.
Jesteś tak niedorzecznie szczęśliwy, że z radością chodzisz do pracy. Z jeszcze większym szczęściem ją kończysz, bo wiesz, że ją zobaczysz. I tak w kółko, w cudownej bańce nietrwałego szczęścia.

Po dziesiąte: zniszczyć.   

Matka powiedziała ci kiedyś, że prawdziwa miłość to ból. Dlatego wcale nie dziwisz się, kiedy wasz domek z kart, upada przez paskudny wiatr. Pech? Przeznaczenie? Ironia losu?
Przecież to nie mogło się udać.
Z kwaśnym uśmiechem zauważasz, że miała racje. Że naprawdę przypominacie tych durniów z dramatu Szekspira. Że twoja cudowna rodzina nigdy jej nie zaakceptuje, a jej wspaniałomyślni przyjaciele zawsze będą patrzeć na ciebie ostrym wzrokiem.
Przecież to wszystko jest po prostu ogromnym żartem losu. Niedopowiedzeniem. Wyzwaniem. Wszystkim i niczym.
Chcesz trzasnąć drzwiami i wyjść. Schować się w lesie, na pustyni. Gdziekolwiek. Byle by nie widzieć jej łez.
W gwiazdach napisano wam przykazania, których nie mogliście złamać, prawda?
Ale...
Kochasz ją.
Nie będziecie walczyć?