Z jakiegoś powodu wciąż masz nadzieje. I wciąż wierzysz, że wróci. Że wszyscy wrócą. Zupełnie jakby rzeczywistość nie dała Ci wystarczająco dużo dowodów na koniec.
Ostatnie urodziny, spędzone samotnie przy zapachowej świecy (wiśni, bo z jakiegoś powodu, przypominała Ci o nim), kubku kakao (czy raczej czterech) i maratonu z Grą o Tron, wcale nie złamały ci serca. Najlepsza przyjaciółka zadzwoniła dwa dni później - bo dzieci, dom, mąż, praca. Skrucha w jej głosie nie była wystarczająco szczera, ale przyzwyczajasz się; zawsze jest coś ważniejszego niż Ty. Tylko Harry zawsze pamiętał. W tym roku przysłał Twoje ulubione czekoladki, które pochłonęłaś w ciągu dziesięciu minut.
Dwa tygodnie później już gotowa (umalowana i w sukience; tej czerwonej) czatowałaś pod drzwiami na dzwonek. Piętnaście minut jego spóźnienia, dało Ci czas, żeby zmienić kolor pomadki, bo beż pasował bardziej do tych butów. A on i tak nigdy nie przychodził na czas. Pół godziny było pretekstem do niepokoju. Po godzinie chciałaś jedynie spalić tą durną sukienkę. Ale nie mogłaś, bo jest jedyną, w której Cię pochwalił.
Jakby miało to jakiekolwiek znaczenie, kiedy noc zabrała ci sen. Jakby kiedykolwiek coś związanego z nim miało znaczenie.
Nie chcesz się oszukiwać, że to było coś więcej (choć nie musiało). Wiesz, że zależy Ci, bardziej niż jemu, że to była jedynie gra. Brudna, bolesna gra, w którą wciągnął Cię nie wyjaśniając reguł.
Trudno. Przecież zawsze byłaś silna. Nie złamały Cię ani własne demony, ani nagła śmierć rodziców i dziecka. Żaden z życiowych zakrętów nie był wystarczająco ostry, żebyś skończyła w wannie wypełnioną zimną, czerwoną wodą. Teraz też się nie podasz, mimo, że...
Mimo, że walczysz z nałogiem. Walczysz z nim.
Ale co z tymi porankami, kiedy wpadał bez zapowiedzi w jednej ręce trzymając torbę świeżych bułek, a w drugiej bilety do kina - na ten film, o którym mówiłaś przez ostatni tydzień? Przecież widziałaś, że się zmienił. Zupełnie jakby dzisiejszy on i ten sprzed piętnastu lat byli zupełnie różnymi osobami. Czasem myślałaś, że rzeczywiście tak było. Co z dniami, kiedy faktycznie ratował Cię od upadku? Tymi najgorszymi wieczorami, kiedy ból nawracał, zupełnie jakby nigdy nie odchodził, a ona trzymał Cię za rękę? Był wtedy za blisko, ale nie znosiłabyś gdyby odsunął się choć na centymetr.
Bez niego czujesz się obdarta z części siebie - on pokazał ci, że kuchnia może być rajem na ziemi. I że potrafisz ugotować coś więcej niż wodę na herbatę; że makarony z paczki to nie jedyne jedzenie świata, a domowe ptysie są najlepsze na depresyjne dni. Dzięki niemu odkryłaś, że godzinami możesz jeździć na rowerze. Czasem zachowywał się jak dziecko, a czasem jakby miał bagaż doświadczeń stulatka. Był nie do zniesienia, kiedy wydłubywał rodzynki z sernika i lodów. I godzinami mogłabyś patrzeć jak siedzi na hamaku obok, zaczytując się w beznadziejnym kryminalne. Miał fatalny gust książkowy, ale wybitny muzyczny, więc razem godzinami słuchaliście jak nuty odbiją się od ścian i krążą między wami. Odkrył magię mugolskiej muzyki i Ciebie zaczarował jej zaklęciami.
Wtedy było najlepiej. Bez zbędnych słów, obietnic bez pokrycia. Najbezpieczniej dla obojga.
A teraz, po tych wszystkich chwilach, które powinny być ważne i dla niego, siedzisz przy otwartym oknie i myślisz, że chciałabyś być ptakiem. Chciałabyś skoczyć i polecieć.
Albo i nie. Chcesz zostać sobą, ale nie zamierzasz rezygnować z wycieczki w dół. Stawiasz jedną stopę na parapecie. Delikatnie parzy - słońce nie jest dziś łaskawe. Cofasz się jednak, niespokojna. Wystarczyło, że patrzysz na lewy nadgarstek. Tam gdzie po swojej ostatniej pijackiej eskapadzie, zrobiłaś sobie tatuaż. Piętno na własne życzenie, które jednak Cię definiuje, bo mimo wszystko wciąż jesteś lwicą z wieży Gryfindoru.
I jesteś silna. Musiałaś jedynie sobie o tym przypomnieć, bo nie potrzebujesz jego miłości. Potrzebujesz jego.
A kiedy zdasz sobie sprawę, że to nie jest prawda, wtedy dopiero pęknie ci serce.
Jakby miało to jakiekolwiek znaczenie, kiedy noc zabrała ci sen. Jakby kiedykolwiek coś związanego z nim miało znaczenie.
Nie chcesz się oszukiwać, że to było coś więcej (choć nie musiało). Wiesz, że zależy Ci, bardziej niż jemu, że to była jedynie gra. Brudna, bolesna gra, w którą wciągnął Cię nie wyjaśniając reguł.
Trudno. Przecież zawsze byłaś silna. Nie złamały Cię ani własne demony, ani nagła śmierć rodziców i dziecka. Żaden z życiowych zakrętów nie był wystarczająco ostry, żebyś skończyła w wannie wypełnioną zimną, czerwoną wodą. Teraz też się nie podasz, mimo, że...
Mimo, że walczysz z nałogiem. Walczysz z nim.
Ale co z tymi porankami, kiedy wpadał bez zapowiedzi w jednej ręce trzymając torbę świeżych bułek, a w drugiej bilety do kina - na ten film, o którym mówiłaś przez ostatni tydzień? Przecież widziałaś, że się zmienił. Zupełnie jakby dzisiejszy on i ten sprzed piętnastu lat byli zupełnie różnymi osobami. Czasem myślałaś, że rzeczywiście tak było. Co z dniami, kiedy faktycznie ratował Cię od upadku? Tymi najgorszymi wieczorami, kiedy ból nawracał, zupełnie jakby nigdy nie odchodził, a ona trzymał Cię za rękę? Był wtedy za blisko, ale nie znosiłabyś gdyby odsunął się choć na centymetr.
Bez niego czujesz się obdarta z części siebie - on pokazał ci, że kuchnia może być rajem na ziemi. I że potrafisz ugotować coś więcej niż wodę na herbatę; że makarony z paczki to nie jedyne jedzenie świata, a domowe ptysie są najlepsze na depresyjne dni. Dzięki niemu odkryłaś, że godzinami możesz jeździć na rowerze. Czasem zachowywał się jak dziecko, a czasem jakby miał bagaż doświadczeń stulatka. Był nie do zniesienia, kiedy wydłubywał rodzynki z sernika i lodów. I godzinami mogłabyś patrzeć jak siedzi na hamaku obok, zaczytując się w beznadziejnym kryminalne. Miał fatalny gust książkowy, ale wybitny muzyczny, więc razem godzinami słuchaliście jak nuty odbiją się od ścian i krążą między wami. Odkrył magię mugolskiej muzyki i Ciebie zaczarował jej zaklęciami.
Wtedy było najlepiej. Bez zbędnych słów, obietnic bez pokrycia. Najbezpieczniej dla obojga.
A teraz, po tych wszystkich chwilach, które powinny być ważne i dla niego, siedzisz przy otwartym oknie i myślisz, że chciałabyś być ptakiem. Chciałabyś skoczyć i polecieć.
Albo i nie. Chcesz zostać sobą, ale nie zamierzasz rezygnować z wycieczki w dół. Stawiasz jedną stopę na parapecie. Delikatnie parzy - słońce nie jest dziś łaskawe. Cofasz się jednak, niespokojna. Wystarczyło, że patrzysz na lewy nadgarstek. Tam gdzie po swojej ostatniej pijackiej eskapadzie, zrobiłaś sobie tatuaż. Piętno na własne życzenie, które jednak Cię definiuje, bo mimo wszystko wciąż jesteś lwicą z wieży Gryfindoru.
I jesteś silna. Musiałaś jedynie sobie o tym przypomnieć, bo nie potrzebujesz jego miłości. Potrzebujesz jego.
A kiedy zdasz sobie sprawę, że to nie jest prawda, wtedy dopiero pęknie ci serce.